>

Powered by Blogger

8.1.13


8.1.12


13.12.11

Stopping By Woods on a Snowy Evening

Whose woods these are I think I know.
His house is in the village though;
He will not see me stopping here
To watch his woods fill up with snow.

My little horse must think it queer
To stop without a farmhouse near
Between the woods and frozen lake
The darkest evening of the year.

He gives his harness bells a shake
To ask if there is some mistake.
The only other sound's the sweep
Of easy wind and downy flake.

The woods are lovely, dark and deep.
But I have promises to keep,
And miles to go before I sleep,
And miles to go before I sleep.
//Robert Frost

12.12.11

Have a holly jolly Christmas

swieta bozonarodzeniowe podzielily w tym roku los wielkanocy, czyli zostaly rodzinnie odwolane. ja gdzies stracilam poczucie czasu, moze to te zablokowane reklamy w przegladarce, moze niekomercyjne radio, pewnie i jedno i drugie plus unikanie supermarketow. w kazdym razie, lezac sobie od kilku dni i cierpiac z powodu stłuczonego żebra [nikomu nie polecam], zdałam sobie nagle sprawe, że świeta tuż tuż i że może trochę nawet mi żal, że ich nie będzie. hipokrytycznie, bo przeciez nie ma ich od dawna, teraz tylko mi teskno do towarzyszacej im komercyjnej szopki, kłótni o ubieranie choinki, szalenczego kupowania prezentow ostatniego dnia, wypatrywania sniegu i głupich piosenek o ubiegłorocznej zdradzie wszedzie dookola. ech.

3.11.11

codzienność one year after

nigdy wcześniej nie widziałam rocznie tylu żółtych liści, co w tym roku, choć może widziałam je też wcześniej, ale było to mniej więcej dwadzieścia lat temu, może siedemnaście, gdy dni spędzałam na oglądaniu świata, a mama dbała o to, żebym w miarę ówczesnych możliwości poznała go jak najwięcej, więc pamiętam spacery ulicą zbaraską i ulicą łęczycką, morze żółtych liści i kasztanów pod nogami. dziś znów zatapiałam się w szeleszczące żółte chodnikowe rzeki, a obok mnie dreptało małe, białe, włochate zwierzę, sprawca tego całego zamieszania, ze mną od roku, zawsze przy prawej bądź lewej nodze, i chociaż pokłóciliśmy się wczoraj, bo zwierzę wydoroślało na tyle, żeby spróbować strącić mnie z pozycji w stadzie, i pełne złości ugryzło w nos, dzisiaj znowu szliśmy ramię w ramię, łapę w łapę, i szurałam wśród liści, myśląc sobie, że spaceruję w kolorze żółtym już od miesiąca, a przecież byłam przekonana, że liście zaczynają gnić i znikać dużo wcześniej. ale przecież, skąd może wiedzieć coś o tym człowiek taki jak ja, zawsze między budynkami.
i tak, od myśli do myśli, od roku codziennie spaceruję, ewentualnie - prawie codziennie, co prawda, nigdy rano, tylko czasem wieczorem, zazwyczaj około południa, śliczne i słoneczne bezrobocie pozwala na to, i wszystko byłoby inaczej, gdyby nie ta codzienność, która zaczęła się rok temu, a która wprowadziła mi do codzienności większą niż dawniej uważność, uważność na potrzeby czterech nóg i niemego ciała, bezpodstawnie ufnego, bez powodu pogodnego. zrozumienie, że on nie rozpamiętuje, że nie obraża się, że nie prycha.
pokłóciliśmy się wczoraj i to ja jestem tą, która przytula się z dystansem, jakby zimniej, chociaż przedwczoraj całe jego białe ciałko przyciskałam do siebie gorąco, i widzę w jego zimnym nosie zdziwienie, ten nos nie wywącha narzuconych mu przyczyn i skutków, tak bezmyślnie ludzkich. tak samo jak przedwczoraj skacze i leży, i oddycha, i nie rozumie zmian na gorsze. ja idę obok niego wśród liści i znów powinniśmy być rodziną, a jeśli jesteśmy nią trochę mniej, to jest to moja wina, ponieważ to ja z nas dwojga posiadłam umiejętność chowania urazy, i nie umiem jej z siebie wyszorować, jakby codzienność wcześniejszych dwudziestu trzech lat życia mówiła mi: mścij się, niech pamiętają. dzisiejsza codzienność jest dla mnie łagodna, i ja się tej codzienności mam zamiar słuchać, zwłaszcza gdy mówi - nie odbieraj miłości karząc za coś, za co nikomu nie należy się kara, a na pewno nie najsurowsza, najzimniejsza, najboleśniejsza.
codzienność tego roku dawała mi w prezencie miękki, ciepły jęzor, ścierający moje łzy, w komplecie z miękkim, spokojnym oddechem. codziennie bliskość i nagle śmiech, śmiech na ulicy, rozmowy na ulicy, zakochałeś się, mały, ale spójrz, ona nie jest dla ciebie, taka wielka, śmiech w pustym domu, w domu z tylko jednym człowiekiem śmiech na cały głos, i ciągłe przytulanie, ramiona rozluźniające się w kierunku wyciągania, przyzwyczajające się do wyciągania siebie, i ciepły oddech w uchu, ktoś przytula mi się do włosów.
nieważne 'jak mocno', ważne 'jak często'. codziennie.

a strange form of life, kicking through windows, rolling on yards

dziwna rzecz, że o butelkach napisałam w dniu obrony. akurat. słoikach.

kolejna płyta willa oldhama zagarnia całą moją świadomość (kolejna, która zagarnia).

10.10.11

przypomniało mi się dawne -- bultekowe drzewo

27.9.11

the tiger says: "great, grrrrrreat"

i znow, w najmniej spodziewanym momencie przychodzi spokoj i opanowanie. moze to tylko kwestia dawki srodkow przeciwzapalnych w mojej krwi, moze wypilam troche za duzo syropu na kaszel, a kazdy wie, ze syropem mozna sie upic. albo nacpac.

jednak jest noc, spokojna noc, a ja z koniecznosci musialam przeczytac kilka setek maili, od tych dzisiejszych do tych z grudnia i przesledzic swoja podroz wstecz, tak jak na tych komediowych filmach, kiedy sceny wyswietlane od tylu maja zupelnie odwrotne znaczenie. i chociaz nie jestem zupelnie zadowolona z tego co zobaczylam, to zrozumialam Cos i przyjrzalam sie Czemus i zobaczylam Siebie troche inaczej, wiec przyszedl spokoj, taki jaki przychodzi zawsze, gdy chociaz wiemy, ze nie mozemy nic kontrolowac, to rozumiemy co sie dzieje. Niech ten wpis bedzie jego pamiatka. Tylko spokoj moze nas uratowac.